30 kwietnia 2012

lekkość


















Dla niektórych długi weekend zaczął się trzy dni temu przepiękną pogodą. A przynajmniej dla tych w Polsce centralnej, gdzie mamy po 30 stopni. Ja od dłuższego czasu mam przymusowy długi weekend, więc wizja wolnych dni jawi mi się bardziej jako przeszkoda w załatwianiu spraw, ale pamiętam, jak kiedy jeszcze pracowałam, czekałam na takie "mosty" wolnych dni.
W związku z tym, iż nie przewidywałam bycia tu w tym czasie, lato zastało mnie bez letnich rzeczy w szafie bo wszystkie przyzwoite letnie ciuchy czekają na mnie w Londynie. Musiałam więc w piątek przedrzeć się przez sklepowe wieszaki i wyjść z jakimś letnim wdziankiem. To był koszmar. Nie wiem dlaczego, ale od jakiegoś czasu kompletnie nie czerpię radości z wybierania, przymierzania i kupowania nowych rzeczy. Rzadko kiedy coś mi się podoba na tyle, żeby zanieść to do przymierzalni. Taki mam jakiś stan zobojętnienia. A na prawdę chciałam coś kupić, bo za tydzień mam komunię chrześniaka, więc należałoby coś ładnego przywdziać. Coś słabo to widzę.


















Dlaczego miało mnie już tu nie być, a jednak wciąż jestem? Odpowiedź jest prosta - zdrowie. Właśnie z tego względu zrobiłam sobie mały urlop od Londynu. Raz, że czułam się zmęczona, dwa, że dokuczały mi pewne rzeczy. Mniej więcej w lipcu ubiegłego roku zaczęły mi drętwieć place u rąk, potem całe dłonie, co nasilało się w nocy i czemu towarzyszył ból. Z początku myślałam, że to od kręgosłupa. Jakby nie było trochę zmieniłam tryb życia i rodzaj pracy, więc winę za te dolegliwości zwalałam na to. Dopiero moja przyjaciółka zwróciła mi uwagę, że może to być wina schorzenia nadgarstków bo jej brat miał kiedyś podobne objawy. Po jakimś czasie te objawy zaczęły trochę ustępować, ale drętwienie palców odczuwałam nadal. Jak byłam w domu na Boże Narodzenie, moja lekarka zaniepokoiła się, iż może to być zespół cieśni nadgarstka. Przepisała leki i kazała obserwować, czy jest jakaś poprawa. Nie było. Dlatego krótko po tym podjęłam decyzję o krótkim urlopie żeby mieć czas na zrobienie porządków ze zdrowiem. Zaczęłam szukać w internecie o tym zespole cieśni i to, co czytałam potwierdzało się z tym, co mi dolega. Szybko poszłam do chirurga, który po przeprowadzeniu badań - w tym EMG, czyli badanie przewodnictwa nerwów, nic fajnego - potwierdził moje przypuszczenia i zakwalifikował moją lewą rękę do grupy nie cierpiącej zwłoki. Operację miałam po 2 tygodniach.


















Sam zabieg nie był niczym strasznym. Miałam to szczęście, że nie drętwiał mi kciuk i zabieg mógł być wykonany laparoskopowo. Główna zaleta takiego zabiegu jest taka, iż rana (a co za tym idzie blizna) są niewielkie, nacięcie dosłownie 1cm, 2 - 3 szwy i krótszy czas rekonwalescencji.
Przyznam, że trochę się bałam zabiegu, bo nigdy nie miałam do czynienia z salą operacyjną. Wprawdzie znieczulenie miałam tylko miejscowe, więc nie było takiego obciążenia dla organizmu, ale mimo wszystko największym kozakiem w tym dniu nie byłam. ;) Oczywiście okazało się, że nie było czego się bać. Całość mojego pobytu na sali operacyjnej to 20 minut, na drugi dzień wypisali mnie ze szpitala. Co prawda rękę miałam wyłączoną z jakiejkolwiek aktywności przez dobre 2 tygodnie, ale po tygodniu mogłam już na przykład pomagać nią sobie podciągnąć spodnie.
Gorsze od samego zabiegu okazało się w moim przypadku zdjęcie szwów. Z jednej strony żyłka trochę zbyt mocno wrosła się w skórę i zanim mój lekarz ją wyjął, musiałam się z krzesła przenieść na łóżko... ;P Zawirował świat, ściany zbladły, a ja do końca tamtego dnia nie za bardzo wiedziałam co się dzieje.
Jutro minie 6 tygodni od operacji. Jak na razie nie czuję poprawy, ale lekarz powtarza mi, że to trwa, że być może musi minąć nawet kilka miesięcy żebym odczuła wyraźną poprawę. Niestety, od 2 dni zaczęło się pogarszać i zaczął drętwieć mi kolejny palec, z którym wcześniej nie miałam kłopotów. Mój lekarz uważa, iż zabiegi rehabilitacyjne, jakie mam mogły okazać się dla mnie zbyt silne i wywołać pogorszenie stanu. Na razie mam nie chodzić na te zabiegi i poczekać 7 - 10 dni.


















Chyba wyobrażacie sobie, jak mnie to pogorszenie się podłamało... Nie dość, że musiałam przedłużyć swój pobyt tu o miesiąc, to jeszcze jakby miało się okazać, że operacja się nie udała, to nie wiem, co zrobię. Na szczęście okazuje się, że mam całą masę przyjaznych dusz, które wspierały mnie przez cały czas po operacji i wspierają jeszcze mocniej przez te ostatnie dwa dni, które były na prawdę fatalne. To na prawdę niesamowite jaką siłę potrafią dawać ludzie.


















Dziś miałam odrobinkę lepszy dzień, choć trudno jest wyrzucić z tyłu głowy tę myśl, że coś się mogło nie udać, że trzeba będzie powtarzać operację. Trzymam się tych słów swojego chirurga, że to może być przez zabiegi rehabilitacyjne, jak wielkiej obietnicy. W końcu nikt z nas nie chce dopuścić myśli, że coś może się nie udać, że - jak w moim przypadku - można nie zostać naprawionym.



















Mamy w ogrodzie śliwę, która zawsze pięknie kwitnie, ale z roku na rok ma coraz mniej owoców, a te, które są, schną i spadają zanim jeszcze dojrzewają. Od kilku lat mój Tata chce wyciąć tę śliwę argumentując, że przecież i tak nie ma z niej żadnych owoców, a ja go przekonuję żeby tego nie robił, bo ona tak pięknie kwitnie. Jak widać, w tym roku też pięknie zakwitła. I nie ważne, czy będzie miała owoce, czy nie bo za rok, znów pięknie zakwitnie. Dziś czuję się wyjątkowo blisko z tą śliwą...

Na zdjęciach powyżej są 3 różne drzewa owocowe. Wiecie jakie? :)

17 kwietnia 2012

od czego by tu zacząć


Nie było mnie tu tak długo, że pewnie wszyscy, którzy odwiedzali mój blog porzucili nadzieje, iż jeszcze kiedyś co się tu wydarzy. A jednak. W tym czasie często tu byłam z otwartym oknem nowego postu, ale nic nie umiałam napisać, nie czułam, że mam coś do przekazania. Nie żeby nic się w moim życiu nie działo, ale to był taki martwy czas jeśli chodzi o pomysł na to miejsce, na to, co tu pisać. Może nie byłam gotowa żeby dzielić się pewnymi rzeczami, może trochę bałam się powiedzieć o nich głośno żeby nie prysły jak kilka baniek mydlanych w moim życiu. Grunt, że jestem i będę się starać przywrócić to miejsce do życia.

W między czasie wiele z Was zamknęło swój blog dlatego do wielu z Was nie mogę zaglądać i nie wiem też co się u Was dzieje. Wybaczcie szczerość, ale nie rozumiem tego zamykania bloga. Nie znalazłam nigdzie takich rzeczy, które musiałyby być tak skrzętnie strzeżone. Tym bardziej, że często świat dowiaduje się o nich z fb... Ale to moje zdanie. Proszę się nie gniewać.





Długo zastanawiałam się z czym tu wrócić i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie z tym, co wychodzi mi chyba najlepiej, czyli z gotowaniem.
Nie są to jakieś wyrafinowane szczyty kulinarne, ale jeszcze nie miałam nie zadowolonego z mojego gotowania gościa.
Ostatnimi czasy z powodów zdrowotnych ( o tym przy innej okazji) nie mogłam się spełniać "przy garach" i bardzo mi tego brakowało. Pierwszą okazją żeby nadrobić te zaległości była wczorajsza wizyta u mnie mojej przyjaciółki. Dodam, że wizyta była podwójnym wyzwaniem bo jedzenie musiało też zasmakować Maleństwu, które moja przyjaciółka nosi pod sercem :)
Postanowiłam zrobić coś, co jest zarówno lekkie, aromatyczne, zdrowe i kolorowe.
Na przystawkę poszła bruschetta z pesto/oliwą z czosnkiem, mozarellą, pomidorem, bazylią i natką pietruszki. Wiedziałam, że to będzie jedzeniowy pewniak u mojej przyjaciółki bo chyba od samego początku ciąży zawsze ma na ten zestaw ochotę. I tak było tym razem.




Na danie główne przygotowałam tartę ze szpinakiem i fetą. To jest z kolei mój pewniak. Kiedykolwiek bym tej tarty nie zrobiła na przeróżne okazje, zawsze znika jako pierwsza. Od niektórych znajomych mam oficjalny zakaz przekraczania ich progu bez tej tarty. Jest to jedna z najprostszych rzeczy, jakie robię w kuchni, a składniki do niej łatwo jest mieć zawsze w lodówce/zamrażarce. Robi się ja migiem, praktycznie robi się sama. Nie wiem, czy bardziej mi smakuje na ciepło, czy na zimno.




Ponieważ ciąża jest wyzwaniem dla kobiecego ciała pod względem wagi pomyślałam, że zrobię deser, który będzie miał wszystko z pyszności "prawdziwych" deserów, które gwarantują nam powiększenie ud, ale będzie dużo mniej kaloryczny, a jednocześnie nie będzie ustępował smakiem najlepszej panna cotta.
I znów, same składniki i wykonanie to nic specjalnego, ale efekt końcowy jest zawsze super. Gęsty jogurt naturalny, kruche ciasteczka Digestive's, zmiksowane mrożone maliny, posiekane migdały/płatki migdałów, odrobina brązowego cukru (który nie jest konieczny, ale nadaje ciekawy posmak) i już.



Zrobienie wszystkiego zajęło mi godzinę.