9 września 2013

ewex i domsa


 Krotko i na temat: ewex jest zajebista. Jak widac zabawa byla przednia. :)




 




1 września 2013

słabości


Jak kazda kobieta, mam swoje male slabosci i obiekty mrocznego porzadania. Niektore z nich sa calkiem male i prozaiczne, inne wiekszego kalibru, ale wszystkie je uwielbiam i na swoj sposob celebruje pozwalajac im byc przyjemnoscia, a czasem malym luksusem. Niektore z nich na pewno mamy wspolne - te male rzeczy, o ktorych wiemy tylko my, i ktore sprawiaja, ze tajemniczo sie usmiechamy. Inne sa za pewne indywidualnymi historiami, ktore - musze przyznac - zawsze mnie w pewien sposob fascynuja, bo rusuja zupelnie inny obraz kobiety. 

Postanowilam podzielisc sie z Wami moimi trzema slabosciami, ktore sa troche bardziej wyjatkowe niz inne z moich slabosci. Dlaczego sa troche bardziej wyjatkowe? Bo to takie moje ciche slabosci (do tej pory ;) ). Z reszta opowiem troche o kazdej z nich. 

Pierwsza z nich to Touche Eclat od Yves Saint Laurent, czyli moj najlepszy przyjaciel i korektor rozswietlajacy w jednej postaci. Ratuje mnie kazdego dnia i w kazdej sytuacji, kiedy musze reanimowac swoja twarz. Genialnie ukrywa to, co chce ukryc i rozswietla to, co chce wyeksponowac. Dzieki niemu nikt nie wie, ze po raz kolejny jestem niewyspana. Moge nie miec czasu na makijaz rano, ale na nalozenie tego zawsze znajde chwile. Moge sie ruszyc z domu (podrozujac) bez wielu rzeczy, ale bez niego nie ruszam sie nigdzie. 





To jest chyba najwieksza z moich slabosci - bielizna Agent Provocateur. Uwielbiam ja i cala filozofie, jaka ze soba niesie. Jak sama nazwa wskazuje, ta bielizna ma swoj cel i swoje przeslanie. Uwielbiam ja za to, ze jest piekna, zmyslowa i bywa bardzo niegrzeczna. Oferta AP jest bardzo bogata i przewiduje asortyment nie tylko iscie uzytkowy, ale rowniez zaprojektowany z mysla o szeroko pojetej przyjemnosci...
Niestety, jest jedna z tych slabosci, na ktore zawsze musze dlugo czekac i pozwalam sobie na nia dwa razy do roku kiedy to wszystko jest solidnie przecenione. Ale wszystko jest warte czekania. I w moim przekonaniu to czysta inwestycja dlugoterminowa z obupolna korzyscia dla zwiazku ;) .

Polecam odwiedzic strone AP w celach czysto rozrywkowych, byc moze w poszukiwaniu inspiracji. Ich kampanie reklamowe sa zawsze bardzo interesujace. Mezczyzni tez nie beda zawiedzeni.






I w koncu trzecia slabosc, odkryta zupelnie niedawno.
Moje ostatnie urodziny byly przekroczeniem magicznej granicy i wiazaly sie ze zmiana cyfry na poczatku. Nie powiem, ze gladko przez to przeszlam. Co wiecej, mialam przez pewien czas malego dola w zwiazku z utrata przywileju bycia w przedziale wiekowym 20+. Mialam wrazenie, ze to, co nazywa sie i wiaze z mlodoscia, juz nie bedzie mnie dotyczyc. Z drugiej strony wiedzialam, ze zaczynam zupelnie nowy rozdzial, ktory niesie ze soba nowy potencjal i nowe przywileje. Postanowilam zatem, ze jak mam juz wchodzic w nowy wiek, to zrobie to po swojemu i wejde w nowych butach. 
Takim oto sposobem na dzien przed trzydziestymi urodzinami stalam sie szczesliwa posiadaczka swojej pierwszej pary szpilek od Christian Louboutin, model Pigalle. Zakochalam sie w nich od pierwszego zalozenia i mimo, ze do najwygodniejszych butow swiata nie naleza, kocham miec je na nogach. 
Model Pigalle nalezy do tych, ktore posiadaja tzw. "dekold". Tak, zachacza to juz o fetysz. Jak wytlumaczono mi w salonie ChL, Pan Louboutin lubi kiedy but odkrywa troche tajemnicy i ukazuje palce, zupelnie jak w przypadku sukienki, czy bluzki, ktora ukazuje kobiecy dekold.
Znowu - jest to slabosc z gatunku luksusowych i na pewno nie bedzie zbyt czesto zaspokajana. Zaliczam ja bardziej do tych rzeczy, ktore sa markerami jakis wydarzen, niczym czerwona wstarzka w ksiazce, czy dzienniku, ktora zaznaczamy wazne wydarzenie. Wiem, ze te buty bede miec na zawsze (musza sie zwrocic! ;P ) i zawsze beda przypominac mi o mnie z czasu, kiedy je nabylam.




Takim oto sposobem przeprowadzilam Was przez kawalek mojej prywatnosci. Ciekawa jestem Waszych malych i wiekszych slabosci, bo tak, jak wspomnialam, tworza one za kazdym razem indywidualny i czasem zaskakujacy obraz Kobiety. A ja uwielbiam takie historie. 

21 sierpnia 2013

amore pomidory

Post dedykowany Gabi, ktora na swoim balkonie tez dzielnie prowadzi mala uprawe. 
Ja swoje dwa krzaczki kupilam jakies dwa miesiace temu w celu czysto ozdobnym, nie wierzylam, ze cos oprocz lisci z tego bedzie. Zaskoczenie bylo co nie miara kiedy pokazaly sie malutkie pomidorki. I od tego czasu nasze pomidory staly sie podrozujacymi pomidorami. Poniewaz w miejscu, gdzie stoja jest bardzo malo slonca, ciagle je przestawiamy zeby maksymalnie wydluzyc im czas naslonecznienia. :) Jak widac na ponizszych zdjeciach - to dziala bo dwa pomidory sa juz gotowe do zjedzenia. 
Na prawde mila niespodzianka. Za rok kupimy cztery krzaczki i stworzymy im cudowne warunki w drewnianej skrzynce! 

 







A na koniec jeszcze pochwale sie gladiolami, ktore udalo mi sie dostac. Sa wielkie, maja ponad metr wysokosci (tak, wiem, gladiole maja to do siebie, ze sa wysokie, ale tutaj zazwyczaj mozna kupic juz silnie skrocone). Mialy trafic na komode w sypialni, ale kompletnie zaslanialy lustro, wiec trafily do korytarza przy wejsciu. 



16 sierpnia 2013

take me to the beach - greckie wakacje cz.III

Taaak... Slonce, plaza, szum morza, bryza, niebieskie niebo nade mna, goracy piasek pode mna.... to jest to, co tygrysy lubia najbardziej. Greckie plazowanie nalezalo zdecydowanie do jednej z najprzyjemniejszych czynnosci. Pogoda byla rewelacyjna zatem z premedytacja wystawialam sie na szkodliwe dzialanie promieni slonecznych, ktore przebiegle mnie usypialy i bezwstydnie rozgrzewaly moja skore. 
Wiekszosc czasu spedzalismy przy mniejszym basenie hotelowym, ktory byl kilka krokow od terenu naszego hotelu, ale za to byl na plazy i plywajac miao sie wrazenie, ze sie plywa w morzu. Duzym plusem bylo rowniez to, ze ludziom nie chcialo sie na ten basen przychodzic, zatem byl luz i nie bylo dzieci (juz czuje te zlowrogie spojrzenia wszystkich mam. wybaczcie, ale poki nie mam wlasnych dzieci, srednia radosc sprawiaja mi radosne wrzaski cudzych, nieznajomych dzieci). 
Tuz obok byla swietna tawerna, w ktorej udalo mi sie zjesc swietne owoce morza. 

Jeden dzien caly spedzilismy na wyprawie statkiem wokol wyspy, wiec zaliczam to do plazowania. Zawijalismy do malutkich zatoczek, gdzie byl czas na poplywanie sobie wokol statku, a dla odpornych wyjscie na kamienisty brzeg. 
Podczas tej wyprawy zatrzymalismy sie rowniez w zatoce wraku, ktora swoja nazwe wziela, naturalnie, od wraku statku, ktory sie tam znajduje. Na temat tego, jak i  czemu wrak znalazl sie tam, gdzie sie znalazl kraza legendy, w ktorych piraci odgrywaja niemala role. najbardziej prawdopodona wersja mowi, ze to byl statek przemytnikow, ktorzy uciekajac przed straza morska wpadli na mielizne i utkneli. Nikt nie wie, czy ich ktokolwiek zlapal, ani co przemycali, ani czy przemycany towar zosal przejety przez straz. Ale sprytni Grecy postanowili zrobic z tego atrakcje turystyczna wyciagajc wrak na brzeg. Sam wrak nie jest jakims mrocznym widmem, ale sama zatoka jest dosc spektakularna, bo okalaja ja kilkudziesiecio metrowe skaly i w glowie sie kreci, jak sie spojrzy do gory. Widok z zatoki jest rownie urzekajacy - woda jest bosko turkusowa. 

Mila czescia plazowania byly wieczorne kolorowe drinki na plazy :) 




 Tak na prawde nie mam takiego biustu. To magia fotografii ;)

 Po pysznym lunchu w tawernie.

 Wyprawa wokol wyspy. Zawijamy do Zatoki Wraku, goni nas statek piracki ;)

 Przy wraku. Na zdjeciu zachowuje pozory, ale blacha byla niemilosiernie nagrzana.

 Zaraz bede plywac - szczescia co nie miara!

 Szybka zmiana kostiumu przed wejsciem na poklad.

 Relaks przed kolacja.

 Przy zachodzie slonca.


14 sierpnia 2013

where the streets have no name - greckie wakacje cz.II

Poruszanie sie po wyspie Zakynthos na wlasna reke, np. wynajetym autem,
to wyzwanie dla tzw. kozakow lub tych, ktorzy nie maja nic przeciwko temu, zeby szukac drogi do hotelu przez reszte wakacji. Oprocz starowki, ulice tam nie maja nazw, a wszelkiego rodzaju drogowskazy tworzone sa metoda domowa, czyli co komu wpadnie w rece - kawalek tektury i mazaki, kawalek deski i farba. Jest, co prawda, kilka "panstwowych" drogowskazow, ale one mowia "tylko" o miejscowosciach. Po prostu trzeba sie tam urodzic, zeby wiedziec, gdzie co jest albo miec wyjatkowe zaciecie antropologiczne i duzo kasy na uzupelnianie baku :) . Ja bardzo zalowalam, ze tak sie tam sprawy maja, bo bardzo liczylam na samochodowe wojaze, ale po przedyskutowaniu wszystkich 'za' (nie jestesmy uzaleznieni od wycieczki) i 'przeciw' (jestesmy tu tylko tydzien, na prawde nie warto sie zgubic), postanowilismy zwiedzic wyspe
w zorganizowanej grupie z przewodnikime i - co wazniejsze - lokalnym kierowca. 

Zakynthos jest piekna i zroznicowana wyspa. Skaliste wybrzeza z malowniczymi urwiskami i mnostwo zieleni w glebi wyspy. Zeby sie dostac z jednego kranca wyspy na drugi, trzeba oczywiscie jechac w gore, a potem w dol. Serpentynami. Takimi, ze w uszach zatyka. Na niektorych zakretach musialam zamykac oczy. Nasza przewodnik "pocieszyla nas", ze nasz kierowca, Kostas, na jednym z zakretow tez zamyka oczy, ale zeby nas nie stresowac, nie powie nam na ktorym... 

Z racji tego, ze bylismy tam tylko tydzien, postanowilismy zroznicowac sobie doznania i jedna wycieczke odbylismy w glab wyspy, gdzie zwiedzilismy kosciol Sagia Mavra ze swietym obrazem Matki Boskiej, Klasztor Sw. Dionizosa - patrona wyspy, fabryke oliwy, Porto Vromi (zdjecia w poprzednim wpisie) oraz najstarsze drzewo oliwne, przy ktorym w uroczej tawernie zjedlismy obiad. 
Sami wybralismy sie na starowke, gdzie znajduje sie Kosciol Sw. Dionizosa
z jego relikwiami w postaci... generalnie samego Dionizosa, ktorego cialo zamkniete jest w srebrnej trumnie, ktora jest otwierana raz do roku i cialo swietego przemierza szlak procesji. Grecy sa bardzo religijni, a wyspiarze czcza swego swietego. Zwiedzajac kosciol zaobserwowalismy kobiety i mezczyzn podchodzacych do sarkofagu, modlocych sie przy nim, a nawet calujacych srebrna obudowe.
Poniewaz moj absztyfikant nie wyznaje zasady "zwiedzanie przez wloczege", na starowce spedzilismy malo czasu i nie obejrzalam jej tak, jak chcialam. Ale nie ma co zadzierac z marudzacycm facetem w 40-sto stopniowym upale.

Grecja to oczywiscie rowniez pyszne jedzenie. Mimo, ze nasz hotel kusil nas na prawde smacznymi daniami, to nie wpadlismy w pulapke all inclusive
i stolowalismy sie rowniez w miejscowych tawernach. Jedzenie bylo pyszne - przepyszne, mysle, ze troche przytylismy ;)
Ja nazarlam sie sera feta ze swiezymi pomidorami, ogorkami, oliwkami i boska oliwa za wszystkie czasy. I zeby byla jasnosc - serwowalam sobie taki zestaw na sniadanie, lunch i kolacje. Nie, nie znudzilo mi sie. Lokalnym specjalem jest zapiekany chleb polany oliwa z serefm feta, pomidorem i oregano, grecka odmiana bruschetty. Niebo w gebie i banalnie prosta rzecz do zrobienia rowniez w PL. Polecam uzycie oryginalnej fety i swiezego oregano dla najlepszego efektu. Warto. 

Goscinnosc Grekow urzeka. W kazdym razie my mielismy to niesamowite szczescie, ze trafilismy na naprawde milych ludzi. W jednej z tawern, kiedy zamowilam deser, nasz kelner krzyknal cos do drugiego kelnera wymieniajac nazwe mojego deseru, a tamten pobiegl do srodka restauracji, po chwili wybiegl w kurtce, wskoczyl na motor i gdzies pognal. Po jakis 10min wrocil z tajemnicza torebka. dopiero po kilku minutach od jego powrotu dostalam swoj deser :) . To bylo bardzo mile, bo mogli mi przeciez powiedziec,
ze akurat ten im sie skonczyl. Deser byl pyszny :). 
Jedyna rzecz, ktora zaskoczyla nas negatywnie to kawa. Liczylismy, ze bedziemy pis pyszne kawki niczym we wloszech, Hiszpanii, Portugalii, a tu nic z tego. Wszedzie tam, gdzie pilismy kawe byla to kawa rozpuszczalna, czyli maly koszmar. Najdziwniejsze jest to, ze w wiekszosci miejsc byly wypasione maszyny do parzenia kawy, ale wysnulismy podejrzenie, ze sa one tam tylko dla zmylenia turysty i zeby robily halas, a i tak efekt koncowy to rozpuszczalka. Szkoda. 

Ja, jako zapalona kociara, mialam tam swoj maly raj, bo wokol bylo pelno kotow! I wszystkie byly bardzo chetne zeby je glaskac. Na poczatku bylo mi ich strasznie zal, bo wszystkie byly jakies takie chudziny, ale zrozumialam, ze tak wygladaja normalne, a nie przekarmione koty.
No pieknosci!





Kosciol i dzwonnica Sagia Mavra

 Podworze przy klasztorze Sw. Dionizosa

Podworze przy klasztorze Sw. Dionizosa

Sklep z rekodzielem i pamiatkami

Podworze przy sklepie z rekodzielem. Na stole stoja sloje z miodem, ktory na Zakynthos uwazany jest za afrodyzjak. Kazdy z nas dostal lyzke tego miodu z orzechami prosto do buzi :)

 Tawerna przy najstarszym drzewie oliwnym.

 Najstarsze drzewo oliwne. Ciekawostka jest, jak liczony jest wiek drzew oliwnych, otoz co 10lat pien drzewa rozdwaja sie na pol. Legenda glosi, ze to para zakochanych w sobie ludzi splecionych w uscisku.

Kosciol Sw. Dionizosa z relikwiami na starowce miasta Zakynthos. 



zapiekany chleb z oliwa, pomidorami i serem feta. I kawa w tle. 

Moussaka. 

 Osiolek nie byl chetny do glaskania nawet, jak mu sie wrzucilo monete ;)

 Kot wylegujacy sie w sklepie z pamiatkami. Niestety, nie byl do nabycia.

12 sierpnia 2013

wszystkie odcienie niebieskiego - greckie wakacje cz. I

Co prawda moje wakacje byly juz tak dawno temu, ze juz prawie o nich zapomnialam (polowa maja), ale z racji tego, ze wszyscy dziela sie obecnie swoimi wakacjnymi wojazami, to i ja podziele sie swoimi. 
Bylismy z absztyfikantem na uroczej greckiej wyspie Zakynthos, polozonej na Morzu Jonskim. Nie znalismy wczesniej Grecji, nie mielismy sprecyzowanego miejsca, w  ktore chcemy pojechac. Wybor dokonany byl mniej wiecej na "chybil - trafil" i my zdecydowanie trafilismy :) Spedzilismy cudowny tydzien w zatoce Tsilivi, w poludniowo - wschodniej czesci wyspy. Uwazam te wyspe za jedno z fajniejszych miejsc na wypoczynek, zwlaszcza jesli jest sie z rodzina to bardzo przyjazne miejsce. Sama wyspa choc stosunkowo mala (choc druga, co do wielkosci w tym archipelagu, zaraz po Kefalonii), ma do zaoferowania cos dla kazdego - i dla tego, co lubi sie powloczuc malymi, waskimi uliczkami i dla tego, co nie ma ochoty dojsc dalej, niz do basenu :) . Ale to tak piekne i roznorodne miejsce, ze do prawdy az zal nie wysciubic nosa dalej niz poza bramy hotelu. 

Dzis chce sie podzielic tym, co mnie osobiscie urzeklo i zachwycilo najbardziej - odcienie wody. A konkretnie kazdy mozliwy odcien niebieskiego poprzez blekity, zielenie i turkusy - cos niesamowitego! Zdumiewajace, jaka paleta barw moze sie czaic w wodzie... 


 Widok z plazy hotelowej

 Jedna z zatoczek, ktora roboczo nazwalam "siarkowa" ze wzgeldu na specyficzny zapach




Zatoka wraku

Porto Vromi z gory

Porto Vromi

 Porto Vromi

10 maja 2013

wkupne

 Od pewnego czasu mam w sobie pewien strach. Strach przed tym, że być może nie wiem, co się ze mną dzieje. A konkretnie z moim zdrowiem. Jeszcze dwa lata temu myślałam, że młodość daje prawo do pewnej dozy beztroski i przymykania oka na to, co może się stać. Nigdy nie byłam chorowita i jakieś większe problemy zdrowotne się mnie nie imały, więc sądziłam, że tak już będzie zawsze. No i dwa lata temu okazało się, że jestem bardziej delikatną konstrukcją, niż mi się wydawało, bo przyplątał mi się zespół cieśni nadgarstka, który jest już co prawda zażegnany (operacja obu rąk), ale który uświadomił mi, że tak na prawdę człowiek nie wie, co się w nim czai. 
Dbam o siebie, raz do roku robię badania krwi, cytologię, zdrowo się odżywiam, prowadzę tzw. higieniczny tryb życia, dobrze traktuję swoje ciało, bo uważam, że jest moją świątynią, staram się stawiać zdrowie na pierwszym miejscu, ale wciąż się boję, że to nie wystarczy. 

W ciągu ostatnich 6 miesięcy w moim bliskim otoczeniu aż u 3 osób zdiagnozowano raka, każdy inny. A u mnie włączył się jakiś mechanizm obronny, bo najbardziej boję się rzeczy, na które nie mam wpływu. Z resztą pewnie nie tylko ja. 

Najbardziej utożsamiam się, czy może raczej solidaryzuję, z przyjaciółką mojej cioci, u której wykryto raka piersi. Szybko przeszła operację wycięcia raka i teraz jest poddawana serii naświetlań. Strasznie mi szkoda tej kobiety, bo życie miała ciężkie, ma na życie śmieszne grosze i rak to naprawdę ostatnia rzecz, jaka jest jej potrzebna. Jak pewnie każdemu.
Złapałam się na tym, że pomagając jej, a była to w moim mniemaniu pomoc niewielka, jednak dla niej znaczyła bardzo dużo, myślę po cichu, że może zapunktuję tym sobie u Opatrzności i Losu i może mnie złe rzeczy ominą. To nie jest tak, że pomagam tylko dlatego. Pomagam, bo tak czuję i tak zostałam wychowana, ale złoszczę się sama na ten swój egoizm. Podjęłam nawet decyzję o ścięciu wosów i przekazaniu ich fundacji Rak&Roll, która robi peruki dla kobiet po chemii. A to nie była łatwa decyzja, bo jestem do swoich włosów bardzo przywiązana, a przede wszystkim nigdy nie miałam ich ściętych tak krótko, jak będę miała, więc jest to dla mnie kolejny nieznany obszar. Ale dopiero, jak uświadomiłam sobie, jak bardzo jest mi szkoda ściąć włosy, zrozumiałam co muszą przechodzić te wszystkie chore kobiety, które tracą swoje włosy podczas chemii, podczas choroby. Jasne, że są takie kobiety, dla których ścinanie, farbowania i zabawa włosami to pestka i są też takie kobiety, które gdy zachorują, ścinają włosy same, zanim tamte wypadną. Ale jest to niewątpliwie taki nasz mały bastion, którego nikt z  nas nie chce dobrowolnie i bez walki oddać. 
I nawet podejmując decyzję o tych włosach czułam się jakbym mówiła do każdego istniejącego raka "masz, weź to, proszę! dobrowolnie. tylko mi się nie waż robić o krok dalej!"

Może jestem przewrażliwiona, może mam skłonność do wyolbrzymiania, a może po prostu się boję - nie wiem. Pewnie wszystko po trochu. Ale podobno całe życie pracujemy sobie na coś -  w młodości na to, jaką będziemy mieć starość, w szkole i na studiach na naszą zawodową przyszłość, dobrocią i sympatią na to, jakich będziemy mieć znajomych, to dlaczego nie możnaby zapracować sobie na to żeby omijały nas pewne wydarzenia? Czy to oznaczałoby że jesteśmy zimnymi i wyrachowanymi istotami, które robią coś tylko po to, żeby kiedyś uniknąć przeznaczenia? Czy może okazałoby się, że ludzie nagle potrafiliby się otworzyć na drugiego człowieka tak na prawdę?

Polecam gorąco książkę Krystyny Kofty "Lewa, wspomnienie prawej", która jest książką bardzo podbudowującą. Nie jest to instruktaż co robić, a czego nie jak się zachorowoało na raka, ale taka lekcja pozytywnego myślenia z prawdziwego zdarzenia. Pani Kofta jest chyba taką orędowniczką zdrowego podejścia do życia i ta książka to pokazuje. 
Obecnie czytam "Szału nie ma, jest rak", która jest zapisem rozmowy z księdzem Janem Kaczkowskim, który jeszcze zanim zachorował był ciekawą postacią. Jest to zupełnie inna książka niż ta Krystyny Kofty, bo jeszcze nie wiemy, jak się historia Księdza zakończy. 

Życzę wszystkim zdrowia.

 zdjęcie ze strony: www.rakpiersi.pl


zdjęcie ze strony: www.deon.pl

24 kwietnia 2013

pstrokacizna

 


Cierpiąc bardzo z powodu przedłużającej się w nieskończoność zimy, już nie mogłam się doczekać kiedy będę mogła upstrzyć ganek przed domem. Mimo, że wiosnę widać już wszędzie gołym okiem, to zawsze jest inaczej, jak się usiądzie z książką i kawą na ganku wśród kolorowych kwiatków.

Ostatnie dwa lata ganek był bez kwiatków. Uznawałam, że skoro i tak wyjeżdżam, to nie było sensu obsadzać tych wszystkich czekających cierpliwie w piwnicy doniczek. W tym roku pewne myślałam podobnie, ale zdanie zmieniłam. Pozazdrościałam wszystkim, którzy mają juz na oknach i balkonach kolorowe kwiatki. Szybka decyzja i przytargałam do domu te wszystkie rośliny.
 


Zawsze starałam się dobierać kwiatki pewnym kluczem. A to kolorystycznie, a to gatunkami, a to  wszystkie wysokie, wszystkie niskie, zwisające, etc. W tym roku poszłam, jak na swoje standardy i jeszcze nie zdiagnozowane oficjalnie OCD*, po bandzie i jest bardzo kolorowo, wręcz pstrokato i bardzo radośnie.
Są niezapominajki w trzech kolorach, są bratki, begonie i jakieś surfinio-podobne (te pomarańczowe i żółte na zdjęciu powyżej). Niestety, w superaku ogrodowym, w którym byłam, mieli mały wybór. Ale liczę, że uda mi się któregoś dnia skoczyć na rynek.


W Londynie podjęłam w ubiegłym roku próbę żeby z post-atomowego betonowego kwadrata u absztyfikanta zrobić ogródek z prawdziwego zdarzenia. Próba zakończona niemałym sukcesem. Ale poniosło mnie wtedy trochę i ze szczęścia kompletnie nie myślałam jakie rośliny kupuję do określonych warunków. I takim oto sposobem wykończyłam w ciemnym ogródku cztery piękne lawendy i jedną bujną hostę. Trudno, w tym roku lepiej przemyślimy tę kwestię.
W każdym razie nawet absztyfikant doszedł do wniosku, że jak są rośliny, to jakoś się od razu bardziej domowo robi. I że nawet sztuczne rośliny takiego klimatu nie robią (mamy z przymusu jedną sztuczną roślinę w ogródku - wielki bambusowy krzak, który zasłania ochydną rurę).
 


Chyba kupię jeszcze truskawki i zagospodaruję ostatnią donicę... :)


Bardzo mi miło po Waszym odzewie na poprzedni post. Postaram się nie zawieść, ale też nie zanudzić. Dlatego na początek wrzuciłam taki lżejszy post, bo następny będzie trochę cięższy. 


*OCD - Opsessive Compulsive Disorder. Czyli obsesja na punkcie pewnych rzeczy, np. żeby wszystko leżało równo na półce/stole, lub żeby wszystko było tego samego koloru, np. spinacze do prania, a jak już są wielokolorowe, to żeby jedną rzecz trzymał taki sam kolor spinaczy, lub żeby prześcieradło leżało w tę, a nie inną stronę, bo ma np. kwiatki, które - wiadomo - muszą rosnąć od dołu do góry. Na pozór błache rzeczy, które niektórzy przemieniają w małą obsesję.