Andrea, Andre i ja
Portugalia ma dla mnie szczególne, sentymentalne znaczenie. Są miejsca, które nazywam moimi, bo były świadkami ważnych momentów lub po prostu mnie zachwyciły. Zawsze kiedy byłam w danym mieście odwiedzałam te miejsca.
Ale każde miejsce to przede wszystkim ludzie, bo bez ich nawet najlepiej zaplanowany wyjazd nie ma sensu. Są tutaj osoby, które znam i takie, które widziałam tylko kilka chwil, ale z różnych powodów postanowiłam uwiecznić. One też, a może zwłaszcza one, tworzą klimat miejsc, również moich miejsc.
Na górze jest zdjęcie z moimi współlokatorami (tylko 2/6 z nich) - Andrea i Andre.
Andrea, która wtedy obchodziła urodziny, jest Brazylijką, a w Portugalii mieszka już 3 lata. Jest przemiła i bardzo pomocna. Andrea mówi bardzo słabo po angielsku, więc musieliśmy się z nią porozumiewać po portugalsku... co było świetnym treningiem naszych umiejętności. Jako początkująca, nie byłam w stanie wyrazić wszystkiego, co chciałam, ale Andrea jest tak cudownie cierpliwą osobą, że już po chwili z jej pomocą potrafiłam złożyć całe zdanie w czasie, którego jeszcze nie poznałam! Oczywiście ja i Arne stanowiliśmy dla niej duże wyzwanie, bo jeszcze myliły nam się słowa i czasem sami nie wiedzieliśmy, czy właśnie to chcieliśmy powiedzieć, co doprowadzało często do zabawnych sytuacji (np. moje oświadczenie, że pojechałam na plażę nago... ;) ). Na koniec mojego pobytu Andrea powiedziała, że zrobiłam duże postępy, że mówię coraz płynniej i dała mi swój adres mailowy z zaznaczeniem, że liczy na moje maile po portugalsku. Jest chyba najfajniejszą osobą z tego domu.
Andre, Włoch na studiach doktoranckich, w Aveiro od ponad 2 lat, jak dla mnie totalne zaprzeczenie mojego wyobrażenia o Włochach. Cichy (podobno to ulega diametralnej zmianie kiedy przekracza próg miejsca, w którym jest impreza), jak mówi to nie gestykuluje, nie musi jeść codziennie pasty. Bardzo sympatyczny człowiek, z którym odbyłam długą rozmowę na temat instytucji małżeństwa i jej przydatności i totalnej niepraktyczności, rodzinie, posiadaniu dzieci i o tym, czy nieodzywanie się przez faceta przez kilka dni oznacza coś więcej niż tylko to, że oni tak po prostu mają (wniosek: oni tak PO PROSTU mają). Zawsze otwierał mi wino, bo w domu był tylko otwieracz dla Mc Gyverów, a ja używam takiego dla blondynek ;)
Moi studenci: José, Daniel, ja, Sabrina i JoãoJednym z najmilszych dni w Aveiro był ten, w którym spotkałam się z moimi studentami. To ci sami, którzy ugotowali dla mnie portugalska kolację przed wyjazdem z Polski. Chłopaki spotkali się ze mną po moim kursie i poszliśmy na lunch do jednej z knajpek w Aveiro, o której przyjezdni nie mają bladego pojęcia, a w której jest jedna z najlepszych kuchni (po domowemu), solidne porcje i najniższe ceny. Jest tam oczywiście gwarno, tłoczno i w porze lunchu strasznie duszno. Jest też obsługa, które powie, że poniedziałek nie jest dobrym dniem do zamawiania porco á alentejana. W każdym razie, znów spędziłam z moimi studentami bardzo fajne popołudnie. Chłopaki nie przestają mnie zadziwiać swoimi pomysłami na życie i jak uniknąć nadmiernego przemęczania się na studiach. ;) Iście portugalskie podejście. Kilka dni później, kiedy byłam z Arne w tej samej knajpce, znów się tam z nimi spotkałam. Byli zadowoleni, że tak mi się tamto miejsce spodobało.
Ci młodzi, inteligentni ludzie na zdjęciu powyżej to koledzy Zé, których imion niestety nie pamiętam. Byli z nami na lunchu, a potem na wspólnej kawie w Autocarro, a na sam koniec przejęli mój aparat żeby zrobić sobie to właśnie zdjęcie. Typowy przykład luzaków i żartownisiów (czyli 95% męskiej populacji Portugalii ;P ).
Filomena i jaFilomena to moja nauczycielka portugalskiego. Wywoływała u studentów skrajne emocje - jedni ją lubili, inni nie. Ci pierwsi to osoby, które uczyły się języka poprzez kurs on-line przez nią przygotowany i pracowały na zajęciach. Ci drudzy myśleli, że cały ten kurs on-line jest ściemą i trzeba było widzieć ich miny, jak podczas pierwszych zajęć Filomena zaczęła do nas mówić po portugalsku. Jedni wzięli się do pracy, inni nadal szli w zaparte, że to im nie jest potrzebna. Ci najbardziej nie lubili Filomeny, która nie ukrywała swojego zdania na ich temat.
Filomena to przemiła osoba, może z dość specyficznym poczuciem humoru (akurat ja złapałam jej fale i wiedziałam kiedy jej odpowiedź to czysty sarkazm, a kiedy zwykły żart). Malutka, drobniutka, ale potrafiła dogadać. Miałam okazję pogadać z nią na różne tematy, nie tylko te związane z kursem i przekonałam się, że jest fajna laską. Szkoda, że nie miałyśmy czasu na wspólne wyjście na lunch lub kawę.
salva-vidas Mój wyjazd do Aveiro to nie tylko kurs portugalskiego, ale także pół-wakacje, które często spędzałam na plaży w Barra. Prawie codziennie po zajęciach biegłam do domu na szybki lunch, a potem szybko na plażę. Brałam ze sobą zeszyt i powtarzałam to, co robiliśmy na zajęciach. Czasem. ;P
Udawało mi się załapać na 3h fajnego, ciepłego słońca, potem robiło się chłodniej (wiatr) i pozostawało ubrać się w bluzę, owinąć ręcznikiem, siedzieć i wpatrywać się w zachodzące już słońce.
Mniej więcej o tej porze, przed 19.00, zbierali się też ratownicy. Ten, który jest na zdjęciu zawsze bawił się w podrzucani deski, kiedy szedł do "bazy". Zdjęcie zrobione z daleka, dlatego niewyraźne.
W miejscu gdzie zwykle się rozkładałam był teren innego ratownika. Jak go pierwszy raz zobaczyłam, zaczęłam się poważnie zastanawiać nad przełamaniem strachu przed dużymi falami żeby wejść daleko do wody i, całkiem przypadkiem, nie móc wrócić i zacząć mieć kłopoty... ;) Bałam się tylko, że zanim dotrę do punktu, który dla ratownika byłby punktem, do którego musi dopłynąć żeby mi pomóc, fale na prawdę sprzątną mnie z powierzchni, a na domiar złego zmyją mi gatki albo górę od kostiumu i będę musiała siedzieć w wodzie aż wszyscy pójdą... Dałam spokój. ;)
Tę dziewczynkę zauważyliśmy podczas wycieczki tradycyjną barką moliceiro po kanałach w Averio. Zarzucała wędkę jak profesjonalista gadając przy tym iście potocznym i "ulicznym" portugalskim. Aż sama Filomena była zdziwiona, że dzieci tak mówią.
Dla mnie widok tej dziewczynki był dość niezwykły - ubrana na różowo dziewczynka nie wyglądała na taką, co w wolnej chwili zarzuca wędkę. Być może mam błędne wyobrażenie o dziewczynkach, zwłaszcza portugalskich i zwłaszcza tych ubranych na różowo. ;)
Tego pana sfotografowałam w Porto przechodząc przez chyba najbardziej znany most - Ponte Luis (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ponte_Dom_Lu%C3%ADs_I). Robiłam zdjęcia nadbrzeża kiedy usłyszałam, że ktoś coś woła. Obejrzałam się, a tam przez okno w jednym z domów wyglądał właśnie ten osobnik i domagał się żeby jego też uwiecznić na zdjęciu. Zmieniłam ustawienie w aparacie, wycelowałam w niego, przybliżyłam najbardziej jak się dało, zrobiłam zdjęcie i podniosłam kciuk do góry na znak, że już spełniłam jego życzenie. Facet uśmiechnął się, pomachał i wrócił do swojej pracy. Ot, taki mały i miły epizod. :)
Tę starszą panią (po portugalsku senhorita), sfotografowałam w drodze z katedry na nadbrzeże.
Cała dzielnica między katedrą, a nadbrzeżem Douro to plątanina wąziutkich uliczek ze starymi, kolorowymi domami, praniem rozwieszonym nad głowami przechodniów i mieszkańcami siedzącymi przed domem szukającymi ochłody i towarzystwa. Część z tych uliczek to utarte szlaki turystów, bo cała dzielnica jest zabytkiem umieszczonym na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wystarczy jednak skręcić w inną uliczkę żeby z turysty samemu stać się atrakcją dla miejscowych. A miejscowi, choć wizualnie dzielnica na to nie wskazuje, są mili i ciepli. Niektórzy patrzą tylko dość nieufnie na wycelowany w nich obiektyw aparatu, ale ani razu nie zdarzyło mi się zostać przegonioną, czy usłyszeć niemiłe słowa. Oni po prostu nas, zwiedzających, akceptują.
Kiedy zeszłam na nadbrzeże i przechadzałam się po Ribeira, zauważyłam coś, o czym wiele razy słyszałam, ale do tej pory nigdy nie udało mi się tego obserwować. Mali i młodzi chłopcy i dziewczynki skaczący z Ponte Luis do rzeki. Rzecz absolutnie zakazana. I szczerze mówiąc dość obrzydliwa - Douro w tym właśnie miejscu jest brudna - pełno tam spalin ze statków turystycznych, gałęzi, liści i śmieci. Nie wspomnę już, że to rzece odbywa się ruch statków, barek i motorówek (prowadzonych czasem przez szaleńców). Dzieciakom, jak widać, zupełnie to nie przeszkadzało. Wspięły się na most i bawiły w najlepsze zupełnie niewzruszone tym, że inni robią im zdjęcia.
Tu nachodzi mnie refleksja - skoro wszyscy wiedzą, że takie skoki są zabronione i nie powinno mieć miejsca, zwłaszcza w wykonaniu dzieci - to czemu nikt na to nie reaguje i nie wzywa tamtejszej straży miejskiej bądź policji? Sama źle się czułam robiąc im zdjęcia. Co gdyby któremuś coś się stało? Czy ten naród jest AŻ TAK wyluzowany?
Miłym kontrastem dla niesubordynowanych nastolatków była grupa starszych panów grająca w karty w parku po drugiej stronie Douro, Gaia. Spójrzcie tylko: schludnie ubrani panowie w podeszłym wieku mają co robić w sobotnie popołudnie i nie jest to picie. Wyobrażałam sobie, że oni się znają od wielu lat, może nawet niektórzy razem dorastali, i ta gra w karty to taka ich mała tradycja. Może potem poszli na kieliszek porto, albo na kawę. Miło jest widzieć, że ludzie jeszcze potrafią razem pędzać czas.
Na sam koniec... ja :) Przez krótki czas też byłam częścią Portugalii. I jak widać na zdjęciu zrobionym na plaży w Costa Nova, byłam bardzo zadowoloną częścią Portugalii.
Cały czas od powrotu utwierdzam się w przekonaniu, że podejście do życia i świata kształtuje klimat, w jakim się znajdujemy. Nawet największe pokłady wrodzonego optymizmu nie dadzą rady szarości dnia i zimnu. Jak się tak to skumuluje u kilku milionów osób, to nic dziwnego, że Polska to smętny kraj.
Cały czas jestem na tropie swojej drogi, która ma mnie zawieźć do Portugalii lub innego kraju o klimacie zgodnym z moim klimatem wewnętrznym.