17 kwietnia 2012

od czego by tu zacząć


Nie było mnie tu tak długo, że pewnie wszyscy, którzy odwiedzali mój blog porzucili nadzieje, iż jeszcze kiedyś co się tu wydarzy. A jednak. W tym czasie często tu byłam z otwartym oknem nowego postu, ale nic nie umiałam napisać, nie czułam, że mam coś do przekazania. Nie żeby nic się w moim życiu nie działo, ale to był taki martwy czas jeśli chodzi o pomysł na to miejsce, na to, co tu pisać. Może nie byłam gotowa żeby dzielić się pewnymi rzeczami, może trochę bałam się powiedzieć o nich głośno żeby nie prysły jak kilka baniek mydlanych w moim życiu. Grunt, że jestem i będę się starać przywrócić to miejsce do życia.

W między czasie wiele z Was zamknęło swój blog dlatego do wielu z Was nie mogę zaglądać i nie wiem też co się u Was dzieje. Wybaczcie szczerość, ale nie rozumiem tego zamykania bloga. Nie znalazłam nigdzie takich rzeczy, które musiałyby być tak skrzętnie strzeżone. Tym bardziej, że często świat dowiaduje się o nich z fb... Ale to moje zdanie. Proszę się nie gniewać.





Długo zastanawiałam się z czym tu wrócić i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie z tym, co wychodzi mi chyba najlepiej, czyli z gotowaniem.
Nie są to jakieś wyrafinowane szczyty kulinarne, ale jeszcze nie miałam nie zadowolonego z mojego gotowania gościa.
Ostatnimi czasy z powodów zdrowotnych ( o tym przy innej okazji) nie mogłam się spełniać "przy garach" i bardzo mi tego brakowało. Pierwszą okazją żeby nadrobić te zaległości była wczorajsza wizyta u mnie mojej przyjaciółki. Dodam, że wizyta była podwójnym wyzwaniem bo jedzenie musiało też zasmakować Maleństwu, które moja przyjaciółka nosi pod sercem :)
Postanowiłam zrobić coś, co jest zarówno lekkie, aromatyczne, zdrowe i kolorowe.
Na przystawkę poszła bruschetta z pesto/oliwą z czosnkiem, mozarellą, pomidorem, bazylią i natką pietruszki. Wiedziałam, że to będzie jedzeniowy pewniak u mojej przyjaciółki bo chyba od samego początku ciąży zawsze ma na ten zestaw ochotę. I tak było tym razem.




Na danie główne przygotowałam tartę ze szpinakiem i fetą. To jest z kolei mój pewniak. Kiedykolwiek bym tej tarty nie zrobiła na przeróżne okazje, zawsze znika jako pierwsza. Od niektórych znajomych mam oficjalny zakaz przekraczania ich progu bez tej tarty. Jest to jedna z najprostszych rzeczy, jakie robię w kuchni, a składniki do niej łatwo jest mieć zawsze w lodówce/zamrażarce. Robi się ja migiem, praktycznie robi się sama. Nie wiem, czy bardziej mi smakuje na ciepło, czy na zimno.




Ponieważ ciąża jest wyzwaniem dla kobiecego ciała pod względem wagi pomyślałam, że zrobię deser, który będzie miał wszystko z pyszności "prawdziwych" deserów, które gwarantują nam powiększenie ud, ale będzie dużo mniej kaloryczny, a jednocześnie nie będzie ustępował smakiem najlepszej panna cotta.
I znów, same składniki i wykonanie to nic specjalnego, ale efekt końcowy jest zawsze super. Gęsty jogurt naturalny, kruche ciasteczka Digestive's, zmiksowane mrożone maliny, posiekane migdały/płatki migdałów, odrobina brązowego cukru (który nie jest konieczny, ale nadaje ciekawy posmak) i już.



Zrobienie wszystkiego zajęło mi godzinę.

9 komentarzy:

  1. super,ze w koncu napisałas :)
    ja na fb nie pisze tego co na blogu, na blogu bardziej sie otwieram i nie chce zeby czytał to kazdy :)
    ten deser wywołał u mnie ślinotok :)

    OdpowiedzUsuń
  2. cieszę się, że wróciłaś :)


    a podobny deser też kiedyś u Ciebie jadłam i potwierdzam - był przepyszny :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale kusisz! Same pyszności!
    Fajnie, że wróciłaś na bloga :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Ooo,jak się cieszę,że wracasz!:)

    OdpowiedzUsuń
  5. moja mama mi teraz powiedziała,że tato zawsze mówił,że musi umzreć pierwszy,bo bez mamy sobie nie poradzi... i zawsze bał sie być chory i zależny od innych...wiec w sumie stało się tak,jak chciał...
    sisostra mojej mamy w identyczny sposób stracił męża 11 lat temu i chyba najlpeiej moją mamę rozumie,dobrze,ze są ze sobą blisko,na poczatku maja jadą na wycieczkę we dwie-mama nie chciała,ale ją namówiliśmy,chyba jej to dobrze zrobi
    aja,cóż,przy dwójce dzieci muszę żyć,choć płacze wieczorami w wannie...i pewnie jeszcze nie raz zapłączę...:/

    OdpowiedzUsuń