10 maja 2013

wkupne

 Od pewnego czasu mam w sobie pewien strach. Strach przed tym, że być może nie wiem, co się ze mną dzieje. A konkretnie z moim zdrowiem. Jeszcze dwa lata temu myślałam, że młodość daje prawo do pewnej dozy beztroski i przymykania oka na to, co może się stać. Nigdy nie byłam chorowita i jakieś większe problemy zdrowotne się mnie nie imały, więc sądziłam, że tak już będzie zawsze. No i dwa lata temu okazało się, że jestem bardziej delikatną konstrukcją, niż mi się wydawało, bo przyplątał mi się zespół cieśni nadgarstka, który jest już co prawda zażegnany (operacja obu rąk), ale który uświadomił mi, że tak na prawdę człowiek nie wie, co się w nim czai. 
Dbam o siebie, raz do roku robię badania krwi, cytologię, zdrowo się odżywiam, prowadzę tzw. higieniczny tryb życia, dobrze traktuję swoje ciało, bo uważam, że jest moją świątynią, staram się stawiać zdrowie na pierwszym miejscu, ale wciąż się boję, że to nie wystarczy. 

W ciągu ostatnich 6 miesięcy w moim bliskim otoczeniu aż u 3 osób zdiagnozowano raka, każdy inny. A u mnie włączył się jakiś mechanizm obronny, bo najbardziej boję się rzeczy, na które nie mam wpływu. Z resztą pewnie nie tylko ja. 

Najbardziej utożsamiam się, czy może raczej solidaryzuję, z przyjaciółką mojej cioci, u której wykryto raka piersi. Szybko przeszła operację wycięcia raka i teraz jest poddawana serii naświetlań. Strasznie mi szkoda tej kobiety, bo życie miała ciężkie, ma na życie śmieszne grosze i rak to naprawdę ostatnia rzecz, jaka jest jej potrzebna. Jak pewnie każdemu.
Złapałam się na tym, że pomagając jej, a była to w moim mniemaniu pomoc niewielka, jednak dla niej znaczyła bardzo dużo, myślę po cichu, że może zapunktuję tym sobie u Opatrzności i Losu i może mnie złe rzeczy ominą. To nie jest tak, że pomagam tylko dlatego. Pomagam, bo tak czuję i tak zostałam wychowana, ale złoszczę się sama na ten swój egoizm. Podjęłam nawet decyzję o ścięciu wosów i przekazaniu ich fundacji Rak&Roll, która robi peruki dla kobiet po chemii. A to nie była łatwa decyzja, bo jestem do swoich włosów bardzo przywiązana, a przede wszystkim nigdy nie miałam ich ściętych tak krótko, jak będę miała, więc jest to dla mnie kolejny nieznany obszar. Ale dopiero, jak uświadomiłam sobie, jak bardzo jest mi szkoda ściąć włosy, zrozumiałam co muszą przechodzić te wszystkie chore kobiety, które tracą swoje włosy podczas chemii, podczas choroby. Jasne, że są takie kobiety, dla których ścinanie, farbowania i zabawa włosami to pestka i są też takie kobiety, które gdy zachorują, ścinają włosy same, zanim tamte wypadną. Ale jest to niewątpliwie taki nasz mały bastion, którego nikt z  nas nie chce dobrowolnie i bez walki oddać. 
I nawet podejmując decyzję o tych włosach czułam się jakbym mówiła do każdego istniejącego raka "masz, weź to, proszę! dobrowolnie. tylko mi się nie waż robić o krok dalej!"

Może jestem przewrażliwiona, może mam skłonność do wyolbrzymiania, a może po prostu się boję - nie wiem. Pewnie wszystko po trochu. Ale podobno całe życie pracujemy sobie na coś -  w młodości na to, jaką będziemy mieć starość, w szkole i na studiach na naszą zawodową przyszłość, dobrocią i sympatią na to, jakich będziemy mieć znajomych, to dlaczego nie możnaby zapracować sobie na to żeby omijały nas pewne wydarzenia? Czy to oznaczałoby że jesteśmy zimnymi i wyrachowanymi istotami, które robią coś tylko po to, żeby kiedyś uniknąć przeznaczenia? Czy może okazałoby się, że ludzie nagle potrafiliby się otworzyć na drugiego człowieka tak na prawdę?

Polecam gorąco książkę Krystyny Kofty "Lewa, wspomnienie prawej", która jest książką bardzo podbudowującą. Nie jest to instruktaż co robić, a czego nie jak się zachorowoało na raka, ale taka lekcja pozytywnego myślenia z prawdziwego zdarzenia. Pani Kofta jest chyba taką orędowniczką zdrowego podejścia do życia i ta książka to pokazuje. 
Obecnie czytam "Szału nie ma, jest rak", która jest zapisem rozmowy z księdzem Janem Kaczkowskim, który jeszcze zanim zachorował był ciekawą postacią. Jest to zupełnie inna książka niż ta Krystyny Kofty, bo jeszcze nie wiemy, jak się historia Księdza zakończy. 

Życzę wszystkim zdrowia.

 zdjęcie ze strony: www.rakpiersi.pl


zdjęcie ze strony: www.deon.pl

3 komentarze:

  1. no,niestety,choroba to jedyna rzecz,wobec której wszyscy jesteśmy równi i równie bezbronni...oczywiscie,na choroby tzw cywilizacyjne sami sobie zapracowujemy,ale większości trudno jest zapobiec...:/
    właśnie jestem po usg piersi,wreszcie;)nie mogłam się zebrać
    a Domi miał jednorazowy incydent,zostało mu zapalenie oskrzeli,ale mam nadzieję,ze jak to wyleczymy to już inne leczenie nie będzie potrzebne;)
    fajnie,ze znów piszesz,bo piszesz super;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecałam już na blogu książkę księdza Kaczkowskiego. Bardzo mi się podobała! Koftę bardzo lubię,więc muszę przeczytać i tę książkę.

    OdpowiedzUsuń
  3. nie czytałam i troche sie boje je kupic - u mnie w rodzinie 99% zgonow ze wzgledu na raka. Sama wiem co to stracic zdrowie, a byc bliskiemu koncu (moze przesadzam), nabrałam w tym czasie dystansu do tego co sie stało. Do tego dwie przewlekłe choroby - to ciagla walka o jutro, a takze dziekuje sie za kazdy dzien. Na szczescie jest lepiej...
    Mimo ze ta pani mnie nie zna i chyba nie pozna to zycze jej duzo sił i checi do walki. Bo jak to jest to bedzie dobrze... Sciskam mocno

    OdpowiedzUsuń